Wczoraj mieliśmy naprawdę miły dzień!
Zwlekliśmy się z łóżka dziesięć po ósmej aby za dziesięć dziewiąta biec na przystań do Karakoy. W tym miejscu warto dodać, że następna łódź odpływała półgodziny później, co miało dla nas kolosalne znaczenie! O 9:30 w kościele na ulicy Iksiltial miała się odbyć msza po polsku! Zdążyliśmy na czas. Choć nie było to takie oczywiste, w którym miejscu całego kościoła jest nasza msza. Otóż okazało się, że w tym samym czasie były odprawiane trzy msze: po włosku, ślub po turecku i po polsku. Mieliśmy w jakieś podziemnej klitce jak wcześni chrześcijanie. Ludzi mniej niż jedna klasa, około 20-25.
Ksiądz nie odczytał tym razem listu od biskupów! Ufff...
Do Mszy dołączyła również Francesca, która ni w ząb nie rozumiała po polsku. Za co jej bardzo dziękuję, że wysiedziała kolejne "tureckie" kazanie!
Zauważyłam ciekawą rzecz odnośnie dzieci, przez pierwsze 15 minut jako tako skupiały się na postaci księdza, ale później jedna z sióstr obecnych dała im kredki i poleciła coś na malować dla Pana Jezusa. Rysunki te dzieciaczki złożyły podczas ofiarowania. Tego jeszcze nie widziałam.
Inna nowa rzecz, po mszy ksiądz zapraszał wszystkich na symboliczną herbatę i ciastko. No tak pomyślałam, trzeba tą rzeszę jakoś przyciągnąć, by się od razu po mszy nie rozproszyli. I rzeczywiście zostaliśmy momencik. Warto było! Ksiądz Dariusz błyskawicznie wychwycił nowych emigrantów. O dziwo! Zaproponował udział w prywatnej podróży do Izmiru, którą dzień wcześniej planowaliśmy! Super!
Po księdzu była Siostra, oczywiście zostaliśmy wplątani w jasełka na 5. grudnia. Na szczęście wszystkie role zostały obstawione, mamy pełnić rolę zapasowe. Uff... Z tego to ciężko się będzie wywinąć (ale chyba nie będziemy zamierzali :P )
Ksiądz nas również zaskoczył, bo świetnie władał włoskim, a Siostra - całkiem nieźle po francusku, co dla Franceski było nie lada ułatwieniem. Multilingwistyczne towarzystwo - sama przyjemność.
Później popędziliśmy z Franceską na Taksim Square, żeby się spotkać z przygodnie spotkanym na grupie CouchSurfowej Kemalem. To jak go skołowaliśmy też było zabawne i trochę irytujące. Ogłosiłam się na grupie dla Erasmusów i rezydentów w Stambule, ale jedyną osobą, która się odezwała w tym krótkim czasie był właśnie Kemal Turek.
Znaleźliśmy nasz autobus i jechaliśmy około 100 minut na naszą stację końcową - Bahcekoy (w dosłownym tłumaczenia Ogród-Wioska). Na szczęście niemalże cała trasa wiodła wzdłuż wybrzeża, więc można było podziwiać błękit Bosforu i mnóstwo wędkarzy co kilka metrów. Belgrad Ormani to ogromny las (ku pamięci-wstęp 2TL). W sumie świetne miejsce na piknikowanie i włóczenie się od świtu do zmierzchu. Następnym razem zaopatrzymy się w lepsiejsze żarcie i coś na grila.
Naprawdę to była miła odmiana po wybetonowanym "centrum".
Belgrad Ormani to przede wszystkim źródło wody dla akweduktów Stambułu.. (Yerebatan C.) myślałem że się tutaj dowiem czegoś ciekawego ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuń