czwartek, 21 października 2010

List z Kapadocji

Witam Was Kochani,
przepraszam, że nie napisałam wcześniej tylko teraz wieczorem.
W ten weekend wybraliśmy się do Kapadocji. Jedno z obowiązkowych miejsc do zwiedzenia w Turcji.
Wystartowaliśmy w 27 osób o 6:00 z kampusu. Autokar załatwił kolega. Wytargował się na około 1200 lirów za cały weekend. Kierowca nas woził gdzie chcieliśmy.  Co więcej mogliśmy spać w autobusie, ale o tym dalej.
Pierwszym przystankiem naszej wycieczki stało się Słone Jezioro (chyba największe w Turcji), jezioro chyba było tylko z nazwy bo wody tam nie uświadczyliśmy. Parę osób dokopało się do wody, ale zbierała się powoli, około  dziesięciu centymetrów. Miałam wrażenie, że sól jest lekko różowa miejscami. Z dala od brzega rozbiliśmy się na śniadanie. To był piknik na dnie wyschniętego słonego jeziora, a jeśli kto woli śniadanie na soli. Później kiedy okrążaliśmy jezioro zauważyliśmy różowy (wpadający w fiolet) pas jeziora,który nieco się mienił z tego wnioskuję, że trochę tej wody może w tym jeziorze było.
Następne dwie godziny jazdy zajęły na dotarcie do wąwozy Ilahra. Jest to dolina, która ciągnie się przez 10-13 kilometrów.  Przechadzając się nią mogliśmy wspiąć się do wykutych w skale kościołów i domów. Wszędzie rosła roślinność stepowa, dużo sztywnej, ostrej trawy i kolczystych roślinek. Więc czasami zapuszczanie się w mniej uczęszczane miejsca przestawało być atrakcyjne. Płynący strumień pozwalał ukoić rozgrzane nogi szare od pyłu stepowego. Po drodze spotkaliśmy osła, uwiązanego do najbliższego drzewa.
 Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy zwiedzić podziemne miasto w miejscowości Durinkuyu. Zwykła wieś tylko z niezwykłą atrakcją turystyczną. Niezwykłą, gdyż pod Durinkuyu mieści się największe i najgłębsze miasto sięgające 55 metrów pod ziemią i posiadającą 8 poziomów. Gdy weszliśmy do podziemi (na szczęście z przewodnikiem) poczuliśmy przyjemny chłód. O ile dobrze pamiętam te budowle liczą sobie 2000 lat. Początkowo był jednopoziomowe, z kolejnymi wiekami kuto nowe korytarze. Ci archaiczni ludzie wiedzieli jednak co robią. Mieli tam wszystko. Miejsca dla zwierząt, które trzeba było schować przed obcymi żołnierzami, miejsca spotkań, kościoły (pierwszych chrześcijan) które zarazem były miejscem sądu, miejsce gdzie dawano śluby, trupiarnie!, świetny system szybów wentylacyjnych, mieli nawet windy! Poradzili sobie z problemem fekaliów. Ciekawa rzecz a propos trupiarni, schodziło się do niej 3metrowym korytarzem; było to pomieszczenie niewielkie ale miało oddzielny szyb wentylacyjny, który nie łączył się z siecią. Zbierano tam ciała zmarłych i gdy nie było żołnierzy na górze, wyciągano ciała przez ten szyb i chowano. Drzwi do korytarza szczelnie zamykano. Wentylacja była tak skonstruowana, że dym zawsze unosił się ku górze. Dym z palenisk uchodził do poziomych szybów, których ujście znajdowało się około kilometra od podziemnego miasta, aby zmylić wojska. Z fekaliami było trochę gorzej, po prostu używali ogromnych dzbanów, do których ładowali łajno, by później zamknąć je na długie tygodnie, ba! miesiące. Łajno fermentowało, także po wyciągnięciu z podziemi służyło jako nawóz. Ponadto mieli wiele szybów pionowych, które służyły na wiele sposobów, jako wejście/wyjście, windy, szyby wentylacyjne i jako korytarz do przerzucania kamieni. ciekawe było to że nie usuwali kamieni w miejscu wydobycia. Pozbywali się ich w wąwozach, gdzie było mnóstwo rozbitych skał bądź z dala od miejsca "budowy". Mogę dodać jeszcze jedną ciekawostkę. Otóż mieszkańcy podziemnych miast, którzy spędzali czasem długie miesiące w ciemnościach i zamkniętych pomieszczeniach, czasem miewali ataki klaustrofobii. Bardzo interesujące jest to jak sobie z tym radzili: spijano takiego gościa winem i sadzano przy otworze wentylacyjnym przy którym wyraźnie było czuć powiew świeżego powietrza. Ponoć takie praktyki wystarczały.
Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią.
Oto drzwi, których używano w podziemnych miastach.
To akurat był pokój dla uczniów.
TO chyba tyle na temat podziemnego miasta.
Stamtąd udaliśmy się do Goreme, stolicy Kapadocji.
Jest to pięknie położone miasteczko, a raczej wieś turystycznie rozwinięta położona na obrzeżu Parku Narodowego. Jeszcze przed spaniem zwiedziliśmy miasteczko. Mnóstwo straganów, kawiarenek i te niesamowite stożkowe górki czyniły unikalny klimacik.  Połowa nas zakwaterowała się w hostelu, a druga część usadowiła sobie gniazdko w autobusie. Spanie w autobusie okazało się ciekawym doświadczeniem. Osobiście spało mi się dobrze. Około 7:00 następnego dnia można było zobaczyć ponad dwadzieścia balonów wznoszących się nad Goreme. Ładny widok.
Tego dnia najciekawszym punktem był Narodowy Park. Na początku mieliśmy iść do Muzeum na otwartym powietrzu, ale cena nas odstraszyła. Może jak dostanę legitymację tureckiej uczelni będę mogła kupić kartę muzealną, która uprawnia do wstępu za free do każdego muzeum w Turcji. Tak czy owak, poszliśmy szwędać się po Parku. Odeszliśmy trochę od głównego szlaku i zapuściliśmy się na węższe ścieżyny. Dotarliśmy w końcu na ładną górkę i jakimś dziwnym trafem tak się stało że doszliśmy do "domku" najwyżej położonego. Do samego domku już się nie wdrapywałam, trochę się bałam wyjścia z domku. Było tak zlokalizowane, że jakiekolwiek poślizgnięcie się mogło być ostatnim błędem życia. Samo wdrapywanie się nie było tak trudne jak schodzenie. Dramatyzmu dodał fakt że tam gdzie się znajdowaliśmy komórki nie łapały zasięgu. Więc w razie jakiejkolwiek wpadki musielibyśmy liczyć na siebie. Muszę przyznać, że to była najlepsza część całej wycieczki, najtańsza i najlepsza.

Później śpieszyliśmy na spotkanie w Goreme z resztą ludzi, którzy jeszcze spali w schronisku, większość z nich nie wygrzebywała się z łóżka do 12:00. Później był lunch, zbieranie manatków, wyjazd do winiarni i do miejsca gdzie były skały w formie grzybów.
 Mniej więcej o 18:00 zapakowaliśmy się do autokaru i wróciliśmy na Beytepe Kampus. Ot co cała bajka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz