czwartek, 28 października 2010

Hagia Sophia

Jestem pewna, że każdemu kto nawet spał na lekcjach historii obiło się o uszy coś niecoś o Hagii Sophii.
Dzisiaj Hagia Sophia nie jest ani meczetem ani kościołem. Od około 80 lat jest muzeum (dzięki wspomnianemu już Ataturkowi), gdyby nie ta zmiana prawdopodobnie miejsce to popadało by z roku na rok w ruinę.
O samej budowli. Sama konstrukcja robi niesamowite wrażenie. Wysoka, majestatyczna, zbudowana z rozmachem na chwałę Boga. Pod ogromną kopułą  Hagii chowa się centrum bizantyjskiego świata. Już w drzwiach czuję się ogromną przestrzeń, która jest nieco oswojona przez nisko zawieszone żyrandole.
Dookoła liczne arabeski, gdzieniegdzie można zauważyć ujawniające się spod odpadłego tynku złote mozaiki. Najlepiej zachowane mozaiki to oczywiście sufit w najgorzej oświetlonych częściach Hagii. Osławione mozaiki widoczne są tylko w kilku miejscach i tak naprawdę najlepiej wyglądają na profesjonalnie zrobionych zdjęciach.

Ogólnie, Turcy starają się utrzymać te muzeum w przyzwoitym stanie, ale do przywrócenia dawnej świetności przed nimi jeszcze długa droga. Mam nadzieję, że bilety wstępu po bajecznych cenach (20TL=40PLN) opłacą względnie szybką renowację Hagii Sophii.

piątek, 22 października 2010

Zapomniane zapiski z Beypazari

Byliśmy w zeszłym tygodniu w Beypazari, to taka mieścina która w czasach starożytnych i średniowieczu robiła za postój na Jedwabnym Szlaku. Obejrzeliśmy starą część, posmakowaliśmy miejscowych słodyczy, zwiedziliśmy wytwórnię dywanów i chust, oraz miejscowego jubilera, który pokazał nam jak robi drobne ornamenty biżuterii. Po tym wszystkim robienie biżuterii wcale nie wydaje się być takie trudne.
Poza tym Beypazari jak się dowiedzieliśmy jest głównym dostawcą marchewki w Stambule. Znaleźliśmy tu marchewkowe lokum (to taka galaretka), marchewkowy dżem i marchewkowe ciasteczka.
Marchewkowe lokum

Koło Beypazari istnieje rozlewni wody Beypazari. Próbowaliśmy się do niej dostać, ale nie chcieli nas tam.

czwartek, 21 października 2010

List z Kapadocji

Witam Was Kochani,
przepraszam, że nie napisałam wcześniej tylko teraz wieczorem.
W ten weekend wybraliśmy się do Kapadocji. Jedno z obowiązkowych miejsc do zwiedzenia w Turcji.
Wystartowaliśmy w 27 osób o 6:00 z kampusu. Autokar załatwił kolega. Wytargował się na około 1200 lirów za cały weekend. Kierowca nas woził gdzie chcieliśmy.  Co więcej mogliśmy spać w autobusie, ale o tym dalej.
Pierwszym przystankiem naszej wycieczki stało się Słone Jezioro (chyba największe w Turcji), jezioro chyba było tylko z nazwy bo wody tam nie uświadczyliśmy. Parę osób dokopało się do wody, ale zbierała się powoli, około  dziesięciu centymetrów. Miałam wrażenie, że sól jest lekko różowa miejscami. Z dala od brzega rozbiliśmy się na śniadanie. To był piknik na dnie wyschniętego słonego jeziora, a jeśli kto woli śniadanie na soli. Później kiedy okrążaliśmy jezioro zauważyliśmy różowy (wpadający w fiolet) pas jeziora,który nieco się mienił z tego wnioskuję, że trochę tej wody może w tym jeziorze było.
Następne dwie godziny jazdy zajęły na dotarcie do wąwozy Ilahra. Jest to dolina, która ciągnie się przez 10-13 kilometrów.  Przechadzając się nią mogliśmy wspiąć się do wykutych w skale kościołów i domów. Wszędzie rosła roślinność stepowa, dużo sztywnej, ostrej trawy i kolczystych roślinek. Więc czasami zapuszczanie się w mniej uczęszczane miejsca przestawało być atrakcyjne. Płynący strumień pozwalał ukoić rozgrzane nogi szare od pyłu stepowego. Po drodze spotkaliśmy osła, uwiązanego do najbliższego drzewa.
 Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy zwiedzić podziemne miasto w miejscowości Durinkuyu. Zwykła wieś tylko z niezwykłą atrakcją turystyczną. Niezwykłą, gdyż pod Durinkuyu mieści się największe i najgłębsze miasto sięgające 55 metrów pod ziemią i posiadającą 8 poziomów. Gdy weszliśmy do podziemi (na szczęście z przewodnikiem) poczuliśmy przyjemny chłód. O ile dobrze pamiętam te budowle liczą sobie 2000 lat. Początkowo był jednopoziomowe, z kolejnymi wiekami kuto nowe korytarze. Ci archaiczni ludzie wiedzieli jednak co robią. Mieli tam wszystko. Miejsca dla zwierząt, które trzeba było schować przed obcymi żołnierzami, miejsca spotkań, kościoły (pierwszych chrześcijan) które zarazem były miejscem sądu, miejsce gdzie dawano śluby, trupiarnie!, świetny system szybów wentylacyjnych, mieli nawet windy! Poradzili sobie z problemem fekaliów. Ciekawa rzecz a propos trupiarni, schodziło się do niej 3metrowym korytarzem; było to pomieszczenie niewielkie ale miało oddzielny szyb wentylacyjny, który nie łączył się z siecią. Zbierano tam ciała zmarłych i gdy nie było żołnierzy na górze, wyciągano ciała przez ten szyb i chowano. Drzwi do korytarza szczelnie zamykano. Wentylacja była tak skonstruowana, że dym zawsze unosił się ku górze. Dym z palenisk uchodził do poziomych szybów, których ujście znajdowało się około kilometra od podziemnego miasta, aby zmylić wojska. Z fekaliami było trochę gorzej, po prostu używali ogromnych dzbanów, do których ładowali łajno, by później zamknąć je na długie tygodnie, ba! miesiące. Łajno fermentowało, także po wyciągnięciu z podziemi służyło jako nawóz. Ponadto mieli wiele szybów pionowych, które służyły na wiele sposobów, jako wejście/wyjście, windy, szyby wentylacyjne i jako korytarz do przerzucania kamieni. ciekawe było to że nie usuwali kamieni w miejscu wydobycia. Pozbywali się ich w wąwozach, gdzie było mnóstwo rozbitych skał bądź z dala od miejsca "budowy". Mogę dodać jeszcze jedną ciekawostkę. Otóż mieszkańcy podziemnych miast, którzy spędzali czasem długie miesiące w ciemnościach i zamkniętych pomieszczeniach, czasem miewali ataki klaustrofobii. Bardzo interesujące jest to jak sobie z tym radzili: spijano takiego gościa winem i sadzano przy otworze wentylacyjnym przy którym wyraźnie było czuć powiew świeżego powietrza. Ponoć takie praktyki wystarczały.
Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią.
Oto drzwi, których używano w podziemnych miastach.
To akurat był pokój dla uczniów.
TO chyba tyle na temat podziemnego miasta.
Stamtąd udaliśmy się do Goreme, stolicy Kapadocji.
Jest to pięknie położone miasteczko, a raczej wieś turystycznie rozwinięta położona na obrzeżu Parku Narodowego. Jeszcze przed spaniem zwiedziliśmy miasteczko. Mnóstwo straganów, kawiarenek i te niesamowite stożkowe górki czyniły unikalny klimacik.  Połowa nas zakwaterowała się w hostelu, a druga część usadowiła sobie gniazdko w autobusie. Spanie w autobusie okazało się ciekawym doświadczeniem. Osobiście spało mi się dobrze. Około 7:00 następnego dnia można było zobaczyć ponad dwadzieścia balonów wznoszących się nad Goreme. Ładny widok.
Tego dnia najciekawszym punktem był Narodowy Park. Na początku mieliśmy iść do Muzeum na otwartym powietrzu, ale cena nas odstraszyła. Może jak dostanę legitymację tureckiej uczelni będę mogła kupić kartę muzealną, która uprawnia do wstępu za free do każdego muzeum w Turcji. Tak czy owak, poszliśmy szwędać się po Parku. Odeszliśmy trochę od głównego szlaku i zapuściliśmy się na węższe ścieżyny. Dotarliśmy w końcu na ładną górkę i jakimś dziwnym trafem tak się stało że doszliśmy do "domku" najwyżej położonego. Do samego domku już się nie wdrapywałam, trochę się bałam wyjścia z domku. Było tak zlokalizowane, że jakiekolwiek poślizgnięcie się mogło być ostatnim błędem życia. Samo wdrapywanie się nie było tak trudne jak schodzenie. Dramatyzmu dodał fakt że tam gdzie się znajdowaliśmy komórki nie łapały zasięgu. Więc w razie jakiejkolwiek wpadki musielibyśmy liczyć na siebie. Muszę przyznać, że to była najlepsza część całej wycieczki, najtańsza i najlepsza.

Później śpieszyliśmy na spotkanie w Goreme z resztą ludzi, którzy jeszcze spali w schronisku, większość z nich nie wygrzebywała się z łóżka do 12:00. Później był lunch, zbieranie manatków, wyjazd do winiarni i do miejsca gdzie były skały w formie grzybów.
 Mniej więcej o 18:00 zapakowaliśmy się do autokaru i wróciliśmy na Beytepe Kampus. Ot co cała bajka!

środa, 20 października 2010

Stołówka na Cerrahpasa, czyli studenckie żarcie

Ciekawą rzeczą jest to, że chyba każdy kampus uniwersytecki ma stołówkę.
W całym kraju o 12:30 zaczyna się tu przerwa obiadowa.
W Ankarze przyzwyczaiłam się do tak wczesnego obiadu (tak naprawdę to chyba lanczu).
Większości Erasmusów przychodziło to z trudnością (to byli głównie Niemcy, oni jedzą podobnie jak my).
Stołówka na Beytepe była nowa i naprawdę ładna. Duża sala z mnóstwem stołów i krzeseł. Ładne stanowiska, gdzie podawali ci talerze z jedzonkiem. Woda w dzbanach, do wyboru ciepła lub zimna.
http://www.sksdb.hacettepe.edu.tr/yemeklistesi.php

Gdy weszłam do yemekhane na kampusie Cerrahpasa byłam nieco zszokowana. Stara,ogromna, przepełniona studencinami sala, z ogromną kolejką po blaszkę jedzenia.
Nie bez powodu mówię blaszkę, spójrzcie na to:

Ale 1200 kcal za cenę 75 Kurusz, czyli 1,5 złotego, to naprawdę przebija wszystko.
[Dla porównania obiad w Ankarze kosztował 2 TL :P]
Prawdziwe studenckie żarcie!

wtorek, 19 października 2010

KamilKoc, czyli podóż z Ankary do Stambułu

ASTI czyli główny dworzec autobusowy Ankary znajdował się nieco ponad 10 km od naszego kampusu. Taksówkarz na kampusie żądał od nas stawki równej biletowi Ankara-Stambuł. Postanowiłyśmy więc z Janą dotrzeć autobusem w pobliże dworca i stamtąd wziąć taksówkę na krótszy dystans. Okazało się, że dojazd samochodem, gdy pieszego dzieli tylko ulica (prawie jak droga ekspresowa) i kilkanaście metrów piechotą, jest bardziej karkołomny niż myślałyśmy. Objechałyśmy chyba całą arterię by zawrócić i dotrzeć z naszymi ciężkimi bagażami na platformę główną dworca. Gdy weszłyśmy na salę główną, zobaczyłyśmy niekończący się rząd stoisk agencji autobusowych oferujących przejazdy we wszystkie zakątki kraju. Oczywiście zanim znalazłyśmy polecony nam KamilKoc musiałyśmy się przedrzeć przez chmarę naganiaczy, których jest tu na pęczki.
Z ulgą odetchnęłyśmy, gdy na stoisku obsługa odezwała się do nas łamanym angielskim. My mamy łamany turecki, oni łamany turecki, ostatecznie dogadaliśmy się. Dostałyśmy bilet na autobus za dwie godziny. Ten czas spędziłyśmy na tyłach stoisk, gdzie znajdowały się miejsca dla czekających.  Jak zawsze przedsiębiorczy Turkowie zaskoczyli tym co można sprzedawać na dworcu. Otóż pierwsze przeszły obok nas chusteczki higieniczne, dalej niezmiennie czaj, czyli herbata (pita tu litrami w maleńkich szklaneczkach), dalej poduszki wszelakiego rodzaju, później pan z kuponikami, a następny simitami (obwarzankami obsypanymi sezamem).
Ale kiedy nadeszła chwila wejścia do autokaru, mile zostałam zaskoczona przez wystrój autobusu. Ale największym hitem były ekraniki na tyłach siedzeń. Obsługa rozdawała słuchawki, jak również osłonki jednorazowe na owe słuchawki. Oczywiście wszystkie filmy były po turecku. Co więcej obsługa autobusu, co jakiś czas dba o twój komfort jazdy, podając Ci gorącą kawę lub herbatę z ciastkiem. Tego w Polsce nie widziałam.
Ale to nie koniec! W Turcji istnieje coś takiego jak serwis. Jest to taka usługa wliczona w koszta biletu, która polega na tym, że przesiadasz się do innego autobusu danej firmy, aby zostać zawiezionym przez podany przez Ciebie adres. Nie złe co?! Aż do dnia przyjazdu do Stambułu nie wiedziałam czym był ten sławetny serwis!
Ponadto warto wspomnieć, że co lepsze kompanie mają świetnie skomponowane strony internetowe i oferują rezerwację i kupno przez sieć. Możesz zabukować konkretne miejsce w autobusie wybrane przez Ciebie. W przypadku gdy podróżujesz samodzielnie, zostanie Ci zaproponowane miejsce przy osobie tej samej płci.
I druga dobra rzeczy o Turcji! Drogi mają dobre, przynajmniej w zachodniej części kraju.

poniedziałek, 18 października 2010

Zwiedzanie w Turcji, czyli jak dobrze być tureckim studentem

Zwiedzanie Turcji to niezwykłe przeżycie zarówno duchowe jak i finansowe.
Co jak co ale Turcja może śmiało szczycić się w miarę dobrze zachowanymi reliktami przeszłości. I właśnie to robi!
Otóż wejście do muzeum w Turcji to bardzo kosztowne przedsięwzięcie. Przeciętne ceny oscylują między 10 a 20 tureckimi lirami, czyli na polskie około 20 - 40 złotych. Warto tu wspomnieć, że Turcy nie honorują legitymacji studenckich innych niż tureckich studentów. I tu przykładowo podam: Hagia Sophia 20 TL, Muzeum Archeologiczne 10TL, Fethiye Mosque 5TL, Galata Tower 10TL, Tokapi Palace 20 TL, Harem 15 TL, Dolmabahce Palace 20 TL. Reszta pomniejszych pałacy i fortrec nie powinna kosztować więcej niż 10 TL (zazwyczaj oscylują między 3- 5TL). Na szczęście Błękitny Meczet, Stary Pałac (obecnie siedziba główna mojej uczelni) i Anadoluhisari są za free. Oto przydatny adres: http://greatistanbul.com/sites.htm
W obliczu tak wysokich cen, sami Turkowie przyznali się, że nie było by ich stać na poznanie własnego kraju. Dlatego wprowadzili kartę muzealną dla swoich obywateli i studentów tureckich uczelni. Jest to wspaniałe rozwiązanie, gdyż prawie do wszystkich muzeów ma się bezpłatny wstęp. Heh, trzeba tu podkreślić słowo prawie. Za wejście do niektórych miejsc wszyscy muszą równo płacić.




Oto karta muzealna! Dla studentów tylko 10 TL i cała Turcja przed nami!

niedziela, 17 października 2010

Ankara i Anıtkabir

Jak powszechnie wiadomo Ankara jest stolicą Turcji, chociaż od wieków statut Stambułu nie zmienił się ani trochę.
Sama miasto nie jest specjalnie turystycznym miastem. Otóż Ankara jest poczytywana przez Turków jako miasto studentów i organizacji rządowych. Muszę przyznać, że mają całkowitą rację.
Dużym punktem pielgrzymek Turków  jest Anitkabir, czyli Mauzoleum  Mustafy Kemala Ataturka. Miejsce to zostało wzniesione z właściwą powagą dla rangi człowieka tam pochowanego. Otóż muszę wspomnieć parę słów o tym wielkim dla Turków człowieku.
Mustafa Kemal Ataturk był pierwszym prezydentem Republiki Tureckiej ustanowionej w 1923 roku. Wprowadził gro reform we wszystkich sferach życia Turków. On sprawił, że kraj ten jest od kilku dekad państwem świeckim. Wprowadził obowiązek posiadania nazwiska (sam sobie wybrał Ataturk, co znaczy ojciec wszystkich Turków). Dzięki niemu  dziewczęta i chłopcy mają obowiązek chodzić do szkoły, edukacja została oddzielona od religii. Zmienił pismo z arabskiego na łaciński. Nadał kobietom prawa, co na dane czasy było ogromną rewolucją. W ościennych krajach arabskich panuje obecnie odmienny trend, podążanie ku rygorystycznemu przestrzeganiu praw Koranu. Nawiązał przyjazne stosunki z większością krajów europejskich i nie tylko.

Człowiek ten, zwłaszcza przez ludzi starszych, jest otaczany wielką czcią. W każdym pomieszczeniu w Turcji znajdziecie jego podobiznę. W każdym podręczniku po turecku znajdziecie notkę o jego życiu i zasługach. W prawie tureckim znajduje się zapis o zakazie obrażania jego imienia z poważnymi konsekwencjami jego złamania.
Chociaż czasami ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że w wielbieniu ojca republiki trochę przesadzają. W Ankara i Anıtkabir
Jak powszechnie wiadomo Ankara jest stolicą Turcji, chociaż od wieków statut Stambułu nie zmienił się ani trochę.
Otóż Ankara jest poczytywana przez Turków jako miasto studentów i organizacji rządowych. Muszę przyznać, że mają całkowitą rację.
Sama miasto nie jest specjalnie turystycznym miastem.
Dużym punktem pielgrzymek Turków  jest Anitkabir, czyli Mauzoleum  Mustafy Kemala Ataturka. Miejsce to zostało wzniesione z właściwą powagą dla rangi człowieka tam pochowanego. Otóż muszę wspomnieć parę słów o tym wielkim dla Turków człowieku.
Mustafa Kemal Ataturk był pierwszym prezydentem Republiki Tureckiej ustanowionej w 1923 roku. Wprowadził gro reform we wszystkich sferach życia Turków. On sprawił, że kraj ten jest od kilku dekad państwem świeckim. Wprowadził obowiązek posiadania nazwiska (sam sobie wybrał Ataturk, co znaczy ojceic wszystkich Turków). Dzięki niemu  dziewczęta i chłopcy mają obowiązek chodzić do szkoły, edukacja została oddzielona od religii. Zmienił pismo z arabskiego na łaciński. Nadał kobietom prawa, co na dane czasy było ogromną rewolucją. W ościennych krajach arabskich panuje obecnie odmienny trend, podążanie ku rygorystycznemu przestrzeganiu praw Koranu. Nawiązał przyjazne stosunki z większością krajów europejskich i nie tylko.
Człowiek ten, zwłaszcza przez ludzi starszych, jest otaczany wielką czcią. W każdym pomieszczeniu w Turcji znajdziecie jego podobiznę. W każdym podręczniku po turecku znajdziecie notkę o jego życiu i zasługach. W prawie tureckim znajduje się zapis o zakazie obrażania jego imienia z poważnymi konsekwencjami jego złamania.

Chociaż czasami ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że w wielbieniu ojca republiki trochę przesadzają. W Anitkabirze znajduje się ZABALSAMOWANE ciało tego pana! W jego muzeum znajdziemy również jego zabalsamowanego psa! Oraz wszystkie jego bibeloty dnia codziennego. Część z nich poczynając od przyborów toaletowych po etui na cygara, jest warta majątek!
 znajduje się ZABALSAMOWANE ciało tego pana! W jego muzeum znajdziemy również jego zabalsamowanego psa! Oraz wszystkie jego bibeloty dnia codziennego. Część z nich poczynając od przyborów toaletowych po etui na cygara, jest warta majątek!
Oto filmik po Mauzoleum:
http://www.360tr.com/06_ankara/anitkabir/index.html

sobota, 16 października 2010

Parę słów o tureckich akademikach

Turcja jeśli chodzi o kwestię publicznego bezpieczeństwa reprezentuje się całkiem nieźle.
Zaczynając od wjazdu do samego kampusu. Przy bramie głównej ochrona zatrzymuje każdy, ale to każdy pojazd i sprawdza twoje dokumenty. Na przykład za każdym razem jak wjeżdżaliśmy na kampus autobusem, pojazd zatrzymywał się, wchodziła ochrona, wszyscy wyjmowali legitymacje, my siedzieliśmy jak kołki z przygotowanym słowem klucz : Erasmus. Ochrona kiwała głową ze zrozumieniem i przechodziła do dalszej części autobusu.
Do akademika również nie każdy mógł wejść. Normalni studenci mają kartę do akademika i przechodzą przez specjalne barierki, takie jak w metrze. Każde wejście i wyjście jest rejestrowane. Na stanowisku ochrony na komputerze były wyświetlane cztery ostatnie osoby, które przechodziły przez bramki.
Oto hol główny akademika dla dziewcząt:
Ze strony http://www.sksdb.hacettepe.edu.tr/beytepeyurtlari.php#
 Oto akademik w całej okazłości:
Ze strony http://www.sksdb.hacettepe.edu.tr/beytepeyurtlari.php#

Co więcej czas otwarcia akademika jest ściśle regulowany. Do między północą a szóstą rano akademik jest zamknięty. Nie można wyjść ani wejść. Ciekawym przepisem z jakim się zapoznaliśmy podczas pobytu w Ankarze jest wyrejestrowanie się na okres, kiedy nie spędzasz nocy w akademiku. Nawet jeśli to jest jedna noc, musisz powiadomić o tym ochronę lub administrację. Dziwaczne. Chociaż nie zawsze się do tego stosowaliśmy.
Ogólnie akademiki to były proste pokoje dwuosobowe z łazienką na korytarzu.
Czyste, schludne. Ogólnie dobrze mi się tam mieszkało.
Ogromnym plusem życia w akademiku jest całodobowa dostępność znajomych.
Muszę przyznać, że polubiłam atmosferę akademika.
Oto mój pokoik z moją przemiłą współlokatorką:


piątek, 15 października 2010

ANKARA EILC ciąg dalszy

Następny poranek w Turcji rozwijał się jak każdy poranek przed zajęciami. Łazienka, książki pod pachę do kawiarni na  simita (to taki obwarzanek obsypany sezamem) i mocną herbatę.
Pogoda wspaniała! W sumie, to niczym się nie różniła od panujących przed moim wyjazdem upałów w Polsce. Opcja aklimatyzacji już od pierwszego dnia już była na wysokim poziomie zaawansowania. Później należało tylko przejąć zwyczaje lokales, czyli leżakować po obiedzie i po zakończonych zajęciach. Recepta na wypoczynek rewelacyjna. Tym bardziej, że Beytepe było miejscem bardzo zielonym.
Trochę o kampusie. Kampus Beytepe znajdował się mniej więcej 17 km od centrum Ankary, a 40 lub 50 km od lotniska Esenboga. Kampus był ogromny. Przewodnik twierdzi, że ma około 60ha. Przy tym to SGGW się chowa. Poza tym kampus miał dobrze wyposażony kompleks sportowy. Oto link do mapy kampusu.  http://www.hacettepe.edu.tr/harita/

Pierwszy dzień w Turcji - wspomnienia

EILC w Ankarze
08.08.2010r.
Ósmego sierpnia byłam w końcu spakowana. Walizka zapakowana poprawnie, dokładnie 20,2 kg. W ostatniej chwili pakowałam bagaż podręczny. Wyszło około 9 kilo. Na szczęście bagażu podręcznego nie ważą.
W ostatniej chwili szukaliśmy kantoru z lirami. Nawet w Warszawie w niedzielę stanowi to prawdziwy problem. Więc radzę każdemu kto zamierza wyruszyć za granicę wymienić pieniądze nieco wcześniej. Na Dworcu Centralnym liry okazały się bardzo drogie. Jak później miałam się dowiedzieć, pobieranie gotówki z bankomatu za granicą nie jest tak kosztowne jak kantor w Złotych Tarasach. Ponadto pobierając gotówkę z banku zaprzyjaźnionego z polskim można ominąć wysokie prowizje za wyciąganie pieniędzy z bankomatu. Tak samo polecam wykupienie lekarstw, kiedy nie trzeba podpierać się aptekami dyżurującymi.  Na szczęście mam Piotra, który wspierał mnie przez cały czas. Dziękuję Ci, Piotrze, niezmiernie!
Potem udaliśmy się z dworca na lotnisko. Muszę tu wspomnieć, że był to mój pierwszy lot. Piotr przecierał sobie ścieżki na lotnisko (ja wciąż pamiętałam jak odprawialiśmy Małgorzatę do Stanów). Posiedzieliśmy jakieś dwadzieścia minut zanim zdecydowaliśmy odprawić moją walizkę. (Na samo wspomnienie przed całym tym halo wciąż mi się nieco żołądek skręca.) Potem mogliśmy się swobodniej poruszać po lotnisku. Oczywiście poszliśmy do Coffee Heaven. Wiedzieliście, że to polska sieć! Dla mnie to było ogromne zdumienie.  Lotniskowe Coffee Heaven już od zawsze będzie mi się kojarzyć z pełnym łez rozstaniem
Za bramką to już odbywało się w błyskawicznym tempie. Wyciąganie wszystkiego z plecaka. Więc pamiętajcie jeśli macie laptopa, poczekajcie z chowaniem go do torby do przejścia przez rentgen. Przy okazji zdążyłam zgubić i znaleźć komórkę. Szaleństwo!
Sam lot był przyjemny. Odniosłam wrażenie, że byłam w nieco większym niż zwykle autokarze, który pokonuje większą ilość kilometrów w krótszym czasie. Z kilkunastu minutowym opóźnieniem doleciałam do Monachium, gdzie przesiadałam się do samolotu do Ankary. Trochę byłam zestresowana, gdyż następny samolot miał zaczynać odprawę za 5 minut. Gdy dotarłam na stanowisko, uderzyło mnie, że prawie wszyscy czekający przed bramką to ciemnoskórzy Turkowie z rodzinami. Trudno się dziwić. Jak później zauważyłam duuużo Turków potrafi mówić po niemiecku (zwłaszcza starszych). 
Na lotnisku Esenboga w Ankarze spędziłam całą noc czekając na pierwszy Havas (autokar kursujący między lotniskiem a głównymi punktami w mieście). Trzeba mi tu wspomnieć, że po północy w prawie wszystkich miastach Turcji (bez względu na wielkość) nie kursują żadne nocne autobusy. Jedynym środkiem komunikacji zostaje taksówka. Powiedziałabym, że lotnisko nocą było niemalże opustoszałe. Spokojnie można było się kimnąć. O świcie udało się zabrać pierwszym autokarem na główny dworzec Ankary, czyli ASTI. I tu zaczęły się schody. Podrałowałam do informacji w nadziei, że otrzymam dane o dolmuszu, który docierałby do kampusu Beytepe. Otóż dano mi to o co prosiłam, aczkolwiek takiego nie potrafiłam zlokalizować miejsca, z którego te dziwne pojazdy odjeżdżały. I tu z pomocą przyszła mi ochrona dworca i przygodna Turczynka, dzięki której ostatecznie dotarłam na odpowiedni kampus. 
Oto moja droga:

Wyświetl większą mapę 
To było najmilsze wydarzenie i jakże niespodziewane w ciągu dotychczasowego pobytu (może dlatego że to był mój pierwszy dzień, pierwsze godziny w Turcji, na obcej ziemi). Otóż owa Turczynka imieniem Aysze po niekrótkiej rozmowie zaproponowała przejazd dolmuszem do jej biura na sąsiednim kampusie. Jak mogłam się nie zgodzić! Pojechałyśmy! Już pierwszego dnia w Turcji przejazd dolmuszem miałam odhaczony! Dalej poznałam, że wszędzie mają wysokie krawężniki. Drugie, aby dostać się na teren którejkolwiek uczelni potrzeba odpowiednich dokumentów. (Aysze tam pracowała, więc wpuszczono mnie bez problemu.) Trzecie, pracownicy jej Instytutu mieli naprawdę ładne biuro. Pełno było starych bibelotów. Heh... w końcu to był instytut historii Turcji. Otwartość i bezinteresowność mojej przewodniczki była tak zaskakująca, że przytłumiła moją polską podejrzliwość. Czasem mam wrażenie, że z nieba zsyłają nam anioły w trudnych momentach. Na rozmowie czas nam szybko upłynął do godziny jedenastej. Po czym wsadzono mnie do taksówki, która wysadziła mnie przed akademikiem dla dziewcząt na kampusie Beytepe. Za co także jestem winna podziękowanie przygodnie spotkanej Aysze! Gdyby nie ona, to bym musiała borykać się z dwudziestokilową walizką i prawie dziesięciokilowym plecakiem po pagórkowatym terenie kampusu. Warto dodać, że tego ranka było już dobrze ponad 30 stopni Celcjusza, a ja byłam ubrana cała na czarno! 
Po zarejestrowaniu się w administracji akademika, mogłam wtaszczyć moje tobołki na chyba czwarte półpiętro i lecieć natychmiast na spotkanie organizacyjne, po którym z drobną przerwą miały już rozpocząć się lekcje!
Otóż tą wyczekaną przerwę udało mi się wykorzystać na wyczekiwany prysznic i obiadek z nowo poznanymi Erasmusami. Okazało się już pierwszego dnia, że ponad połowa obecnych jedzie po kursie do Stambułu. Co za fantastyczna wiadomość!
Pierwsza lekcja. Zostaliśmy podzieleni na grupy, dostaliśmy książeczki. Poszliśmy do klas. Tam zostali nam przedstawieni nasi nauczyciele. Nasza ogretmen znała zaledwie kilka słów po angielsku. Dzisiaj naprawdę się zastanawiam, jak jej się udało wytłumaczyć wszystkie zagadnienia gramatyczne po turecku. I na pierwszej lekcji jak najbardziej zgodne wydaje się być stwierdzenie: siedzieć jak na tureckim kazaniu. Druga godzina zajęć to był dla mnie dramat. Potrzeba snu zaczynała dawać o sobie znać. Bełkot nauczycielki stawał się jeszcze większym bełkotem, a moja głowa zaczynała sama kłaść się na ławkę. 
Chyba nie będzie tajemnicą, co zrobiłam po lekcjach. 
Dobranoc!

P.S. Dołączam linka ze spotkania organizacyjnego. http://www.hudil.hacettepe.edu.tr/duyuru_110810.php